(Oryginał powinien być gdzieś na stronach Stefana Sokołowskiego, ale po iluś latach i przeprowadzkach znikł.
Ten tekst znalazłam u siebie na kopiach ze starych dysków. Zdjęć nie miałam zeskanowanych, więc można sobie uruchomić wyobraźnię.
Wniosek: płyty CD są tanie i warto robić kopie absolutnie wszystkiego.
Basia

                                KRONIKA GOSI
                                      
                Kronika, układ, wybór zdjęć: Gosia Borkowska
                Zdjęcia: Gosia Borkowska & Zbyszek Skowyrski
                 Opracowanie komputerowe: Stefan Sokołowski
                        Wierszyki: Stefan Sokołowski
                                      
    
    
                               PRZYGOTOWANIA
                                      
   Całą imprezę poprzedził, jak to zazwyczaj bywa, szereg
   skomplikowanych, czasochłonnych i emocjonujących przygotowań.
   Zróżnicowanych w zależności od indywidualnych cech osobowościowych,
   fizycznych, sprzętowych, płciowych (patrz: słownik -- tyłek), tudzież
   innych, które mogłyby ratować życie delikwenta. Życie zagrożone
   warunkami temperatur ekstremalnych, skrajnego wyczerpania, braku
   żywności, światła, tlenu, i ewentualnie ubrania, gdyby szalejące
   wichry zdmuchnęły ostatnie części garderoby, bądź rozwścieczeni wilcy
   wyszarpnęli, zaprawiając na krwisto, ostatni cenny polar. Mogę się tu
   od razu przyznać, że do wszelkich jawnych zespołowych przygotowań
   dołączyłam utajony codzienny trening wytwarzania form
   przetrwalnikowych w warunkach: minus trzydzieści, pięćdziesiąt metrów
   pod lawiną, z prędkością wiatru 180 i widocznością we mgle żadną.
   Jurek się zdradził mimowolnie ostatnio, że na wiatr trenował techniki
   żeglarskie, zamiast ześlizgu -- halsowanie, i z możliwością użycia
   nart jako żagli. Nie miał okazji do skorzystania z tego, by dbać o
   własne bezpieczeństwo, natomiast przydało się całe mnóstwo innych
   rzeczy, które Jurek potrafi i wie, szczególnie, gdy chodziło o moje
   najróżniejsze perypetie w warunkach przecież nie ekstremalnych. Basia
   nie zabrała Mordy, ale dotąd nie wiem, czy to chodziło o wilki, czy o
   zasłyszane wieści o wielkim głodzie na Ukrainie i
   ludo-oraz-wszystko-żerczych skłonnościach tubylców. Ale za to zabrała
   wielki nóż, który widać na zdjęciu.
   Zdjęcie 1
   
            Oto Basia, w tle wieś Dzembronia (niedziela, 9.II).
                                      
   Dodawał jej ,,słabej niewieście'' -- jak z upodobaniem naśladowała
   styl radia Maryja -- dobrego samopoczucia i był użyteczny w najmniej
   przewidywanych okolicznościach. Czyli nie, jak się spodziewaliśmy, do
   godnego zabezpieczenia życia od spożycia, by nie stać się elementem
   łańcucha pokarmowego; ale jako toporek do cięcia drewna, nożyczki do
   sznurków, brzytwa lub depilator. Basia stanowi ekscytującą mieszankę
   ukraińsko-kaszubską. Kobieciątko i Horpyna zarazem.
   
   Co do intymnych asekuracji Zbyszka, informacji kompetentnych nie mam,
   ale widziałam czasami już na samej wyprawie, jak co jakiś czas
   rozglądał się uważnie i powoli, po czym robił dynamiczny zwrot głową,
   ku lewemu ramieniu i energicznie mrugał... rzęsami, mrucząc tyleż
   rytmicznie, co zdecydowanie coś, czego zakończenie moje uszy
   zidentyfikowały jako -ing. Dokładniej dźwięki te udało mi się
   zrekonstruować po powrocie, gdy naszemu życiu już nic nie zagrażało.
   Zbyszek wtedy zaczął odwracać głowę w prawą stronę, też po uprzednim
   ostrożnym rozejrzeniu i tak samo mrugając energicznie rzęsami, szeptał
   żarliwie: Marketing, Marketing... Jeśli dobrze rozumiem, to w
   światopoglądzie ujętym z perspektywy brytyjskiej ekonomii o orientacji
   antyscjentystycznej, czyli dopuszczającym pierwiastek magiczny do
   badań rynku (tzw. szkoła bremeńska epistemologii intuicjonistycznej)
   prawa strona jest dziękczynna, a lewa błagalna. Inaczej niż u nas. Bo
   Zbyszek przyjechał z Angli, gdzie traffic jest odwrotny.
   Najintensywniej jednak cudowną mocą emanowały miętowe cukierki, w
   które przez swoje bóstwo został wyposażony Stefan. Skuteczne
   meteorologicznie dopóty, dopóki nie przekroczył mitycznego zakazu
   dzieląc się skarbem z niewiernymi. Pogoda była sprzyjająca do
   przejścia całej grani, lecz niestety -- miętowe tabu złamane zostało
   przy grzesznym współudziale jednej profanki... Bóstwa wszak oczekują
   wyłączności, są zazdrosne i mściwe. Pogoda radykalnie się zmieniła,
   nagle zaczęły trapić nas jakieś choróbska, kontuzje. Najpierw bolał
   mnie kręgosłup, potem skręciłam nogę w kostce, następnie, co się
   raczej nie zdarza odkleiła mi się (się?) foka, później uciekła w dół
   stoku z głębokim śniegiem narta. Klątwa działała. To dlatego, żeby
   zapobiec kolejnym nieszczęściom Stefan po powrocie napisał sonety, a
   gości częstuje wszystkim: morele, śliwki, orzeszki, ale nie
   miętówkami...
   
                                Zaproszenie
                                      
   Dla Małej
   
   Mogę Cię zabrać w góry. Lecz są strome
   a plecak ciężki. Musisz leźć uparcie
   przez śnieg, co stopom nie daje oparcia.
   Jeśli się łatwo męczysz -- zostań w domu.
   
   Chodź!... Ale ponad lasu ścianą ciemną
   wicher napełni łzami twoje oczy
   i z trudem wbijesz nartę w szklane zbocze.
   Jeśli się tego lękasz -- nie idź ze mną.
   
   Jeżeli jednak pójdziesz, to przyrzekam,
   że onieśmielą cię górskie olbrzymy,
   że wrota czasu zobaczysz z daleka
   
   i krew ci w żyłach zawrze. A wieczorem
   mięciutkim śniegiem namiot uszczelnimy
   i przed spoczynkiem złączymy śpiwory...
   
   Zatem przygotowania. Każdy jak może zabezpiecza siebie i innych na
   wszelkie bardziej i mniej racjonalne sposoby. Dla mnie jako
   nowicjuszki w sztuce narciarskiej Jurek racjonalnie zabrał nawet linę,
   słusznie przewidując, że umiejętność skutecznego zahamowania przed
   przepaścią jest mi z gruntu obca. Natomiast umiejętność zjazdu na
   krechę z prędkością światła (gdzie przyśpieszenie bynajmniej nie ja
   wyznaczam, ale dwie rozjeżdżające się deski) -- wprost przeciwnie. Od
   grudnia też maniakalnie trenujemy. Wyprawy na biegówkach, jogging.
   Wyprawiamy się na wspinaczkę na mostki. A nawet praktykujemy gorsząc
   przechodniów wieczorne kąpiele w morzu. Zasadnicza różnica (i tym
   samym wyższość) między kąpielą zimową a letnią tkwi w tym, że zimą
   plażę przykrywa śnieg a nie smażące się leniwie odwłoki wczasowiczów.
   No i oczywiście w tym, że ruchów nie krępują jakies zbędne stroje
   kąpielowe. Do tego gromadzenie sprzętu, zaliczanie giełd narciarskich,
   opracowywanie kształtu imprezy pod kątem trasy, czasu; kultury i
   języka bratnich ludów; formalności oraz składu załogi, który do końca
   nie był pewny. Basia, Jurek, Stefan i ja byliśmy zdecydowani, znaliśmy
   się z bliższej lub dalszej przeszłości i odległości. Wiedzieliśmy, że
   chce jechać Zbyszek, który przez Internet się dowiedział i wyraził
   chęć wyjazdu. Ale jak to z internetowymi znajomościami bywa -- chyba
   jeszcze gorzej niż z wakacyjnymi. Nic pewnego. Uwodzi cię taki
   romantycznymi e-mailami, tors wypina w przestrzeni programu, nie
   przyrody. Zbyszek podpisywał swoją korespondencję: Komandos albo
   Wyrypiarz... Działało, ale nie chemia, lecz elektronika. Burza
   elektronów, a nie hormonów. A złącze elektronowe i nieelektronowe --
   jak przekonała się Basia korespondująca ze Zbyszkiem przynajmniej, to
   nie to samo, jeśli nie coś z gruntu zupełnie odwrotnego. Witalne
   uderzanie w klawisze, nie koniecznie musi być przekładalne. I
   kompatybilne. Ale może. Do środy Zbyszek miał jeszcze status widma,
   póki się nie zmaterializował, we własnej ,,wyrypiarskiej'' osobie.
   
    
    
                              środa, 5.II.1997
                                 NA WYLOCIE
                                      
   Spotkanie całej grupy -- tzw. spręż bojowy przy Stefana kolacji
   wegetariańskiej. Kompletujemy sprzęt i ,,się'' -- załoga w komplecie
   ale sprzęt tak sobie. Szczególnie sprzęt Zbyszka zaopatrywanego to
   przez Jurka, to przez Basię, to przez Stefana. Zostały do poprawienia
   wiązania przy nartach Zbyszka nie wypinające dopiero co kupionych
   butów. Na dywanie, w otoczeniu antyków rozstawiamy namioty. Ogladamy
   mapy. Równolegle tworzy się obok koordynacji technicznej i sprzętowej
   -- koordynacja duchowa. Od razu widać, kto kogo uczy, kto kim się
   opiekuje, kto z kogo może żartować i kto kogo mordować. Ostateczne
   uzgodnienia, by się serca stały w jeden rytm bijące: Czar-no-ho-ra.
   
    
    
                             piątek, 7.II.1997
                                 W NIEZNANE
                                      
   Wrzeszcz
   Gotowi, spakowani wyjeżdżamy z Wrzeszcza pociągiem do Warszawy. W
   przedziale ostatnie przeglądanie w pamięci katalogu rzeczy, które się
   zapomniało. Ostatnie poprawki, ostatnie szycie, ostatnie pakowanie,
   ostatnie sprawdzanie, co nie działa, a u Zbyszka, co działa. On
   właśnie ma najwięcej ,,ostatnich'' rzeczy do zrobienia, a raczej ma
   Basia mu do zszycia, Stefan mu do naprawienia, a Jurek mu do
   przemyślenia i przypomnienia. Moja rola polega na dworowaniu sobie z
   tego wszystkiego i myśleniu, co... Basia mi zszyje, Stefan naprawi, a
   Jurek przypomni. Oraz zapamiętywaniu, bo Stefan przesądzając mój los z
   góry, autorytarnie przeznaczył mnie do napisania kroniki i codziennie
   wysuwał coraz to ostrzejsze wymogi, co do jej wyrazu artystycznego
   (heksametr) i intelektualnego, wartości literackich, moralnych i
   obyczajowych oraz ekologicznych. I wcale mu się nie dziwię, bo wyprawa
   była artystyczna, wysoce intelektualna, a zwłaszcza moralna,
   obyczajowa i ekologiczna. Oprócz konkretnych działań, bardzo zajmowały
   nas w pociągu sprawy natury filozoficznej, matematycznej, logicznej,
   fizycznej, fizycznej (to nie pomyłka), informatycznej, językoznawczej,
   teologicznej, etycznej i ekonomicznej. Co zresztą było stałym,
   codziennym elementem wyprawy. I tak zarówno, gdy problem dotyczył
   wiązań u nart, czy sporu o uniwersalia, wspólnymi siłami sobie
   pomagaliśmy, by rozwikłać te nurtujące nas głęboko i dotkliwie
   kwestie. Na przykład Stefan nie wiedział jak odróżnić prawo naturalne
   od prawa natury (w kontekście radia Maryja, które stale nam
   towarzyszyło, ale jako temat) i myślał, że Zbyszek, który studiował
   m.in. filozofię rozwieje jego wątpliwości. Ale Zbyszek nie rozwiał.
   Więc Stefan zdany już tylko na siebie rozwiązał problem bez niczyjej
   pomocy a wnioski i definicje wszyscy zatwierdziliśmy podziwiając
   niezwykła sprawność, z jaką tego dokonał i ganiąc zarazem własną
   opieszłość w drążeniu kwestii. Inne sprawy: teorie Lorenza,
   kaszubszczyzna -- język, czy gwara, wpływ łaciny na języki nowożytne,
   etyka ponowoczesna, metodologie badań w naukach ścisłych i
   humanistycznych.
   
   Zdjęcie 2
   
      Oto Zbyszek zdradzony przez obiektyw: energiczny zwrot ku lewemu
     ramieniu i żarliwe: ,,Marketing, Marketing...'' (niedziela, 9.II)
                                      
   Warszawa
   Spotykamy Pabla, z którym Stefan zaznajomiony i umówiony przez
   internet ustala potrzebne szczegóły, jakie powinniśmy wiedzieć
   wybierając się w rejon dobrze Pablowi znany. Czekamy na autobus do
   Iwano-Frankowska. Zbyszek czyni naprawdę już ostatnie rzeczy, znowu
   ostatni raz wyrzuca wszystko z plecaka i pakuje ponownie, dokupuje
   jedzenie, wymienia pieniądze. I przypomina sobie, że nie zabrał
   aparatu fotograficznego. Tragedia, bo ma -- jak sam twierdzi -- fioła
   na punkcie fotografowania. I tu leży sekret tego, czemu zniósł
   dzielnie wszelkie moje impertynencje. Ja aparatu nie zapomniałam i
   bynajmniej wcale nie mam fioła na tle uwieczniania wszystkiego. A w
   każdym razie nie dałam tego po sobie poznać. Gdy okazało się, że jest
   tylko jedna klisza, Zbyszek popędził znowu po raz ostatni na zakupy,
   tym razem po tuzin klisz. Niewiele brakowało, a sprawiłby sobie i nowy
   aparat. Nie zdobył się jednak na ten akt suwerenności wobec mojego
   prawa posiadania. Tę zależność opłacił wielkim emocjonalnym wydatkiem.
   Intelektualnym także. A to z tego powodu, że nas dziewczyn -- Basia i
   Gosia -- było bardzo dużo, tak, iż przyswojenie naszych
   skomplikowanych imion przechodziło możliwości percepcyjne Zbyszka. A
   może ekspresyjne -- pamiętał, a nie umiał wyrazić? W ciężkim stresie
   zwracał głowę do Basi i mówił: ,,Gosiu, daj buzi'', czy do mnie:
   ,,Basiu, daj aparat''. A może to nie kwestia pamięci, czy ekspresji,
   ale wzroku -- myliły się nie nasze imiona, lecz twarze? No właśnie,
   jak tu wierzyć internetowym romansom?
   
   W autobusie
   Autobus do Iwano-Frankowska na dworcu w Warszawie. Już tu mamy posmak
   innego świata, innego, trudniejszego życia. Wąsaci, silni mężczyźni ze
   złotymi zębami wyzwalają jakieś archetypiczne obawy, na które pewnie
   wpłynęły obrazy dzikiego, nieokiełznanego w swoich namiętnościach
   bohatera kozackiego w literaturze romantyzmu, czy chociażby Bohun
   Sienkiewicza. Jedziemy. Poznajemy Olgę z mamą. Co człowiek, to
   opowieść. Z rozmowy, okruchów cudzego życia składa mi się historia o
   losach polskiej inteligencji w komunistycznej Ukrainie, o dramatach,
   przeciwnościach. W luki, gdzie pamięć zawodzi, sens słów dopełnia się
   przez akcent; melodię zdań, które słyszę. I przez humor. Otrzymujemy
   też praktyczne porady, jak sobie radzić u młodego, demokratycznego
   sąsiada zza miedzy. Mama czternastoletniej Olgi radzi sobie dobrze.
   Dzielnie i aktywnie. Zmieniła zawód, nie wykorzystuje teraz swojego
   wyższego wykształcenia. Zostawiła Ukrainę i znalazła pracę, mieszkanie
   w Warszawie, dokąd od dziadków-lekarzy, też udała się Olga, teraz
   licealistka (,,ekonomik'', nie ,,ogólniak'' -- takie czasy...).
   
   Granica
   Wysiadamy. Przenoszenie bagaży. Jakiś czas trwa identyfikacja
   paszportu z twarzą -- baczny wzrok celnika wypełniającego swoją misję
   dziejową -- a nuż jestem współczesną Matą Hari?
   
    
    
                             sobota, 8.II.1997
                           UKRAINA CORAZ BLIŻSZA
                                      
   Po drugiej stronie
   Rano po nocy wypełnionej snem, rozmową, przekraczaniem granicy
   dojeżdżamy do Iwano-Frankowska. Żegnamy współtowarzyszki podróży.
   Chętnie by poszły z nami -- też lubią góry, narty. Słowiańska
   otwartość -- dostajemy adres, zaproszenie. Czekamy na kolejny autobus
   do Wierchowiny. Czas działa na procesy nie tylko fizjologiczne... chce
   się jeść, ale i pamięciowe. Tym razem to mnie olśniło -- nie zabrałam
   szczoteczki do zębów. Nie przystaję na transakcję -- wspólny aparat,
   wspólna szczoteczka...
   
   Pouczające przeoczenie -- aby szukać odpowiedniej szczoteczki, trzeba
   rozmienić pieniądze. Zmiany ekonomiczne, a zatem kulturowe i
   higieniczne następują, chociaż powoli (czy kulturowe, a zatem i
   ekonomiczne? Nie ma prostych przyczyn i takichże skutków). Szczoteczkę
   udało się kupić dobrą, ,,zachodnią'', w cenie analogicznej do polskich
   cen, chociaż na pewno nie odpowiadającej oficjalnym ukraińskim
   pensjom. Duży kłopot był z rozmienieniem 500 hrywien, a przy tym tego
   typu transakcje, jak i wymiana waluty w kantorze (w którym naprawdę
   dziwaczne i absurdalne formy zachowań zauważyliśmy) odbywają się w
   atmosferze niepokoju, niezgodności -- o dziwo -- z prawem; trzeba być
   ostrożnym i uważać na portfel. Przy okazji możemy przyjrzeć się
   miastu, architekturze i ludziom. Jak są ubrani, jak mówią, wsłuchać
   się w rytm tutejszego życia, spróbować zrozumieć inność, wniknąć w
   motywy, uwarunkowania z tych fragmentów codzienności, jakie były nam
   dane. Do obserwacji dołączają się też zapachy i dźwięki.
   
   Pogoda jest szara, chmury na niebie, mroźno, na ulicach brudny śnieg,
   my zmęczeni podróżą; stąd i miasto wydało się smutne, szare,
   zaniedbane i brudne. Ludzie -- starsze pokolenie przypomina na ogół
   Polskę z poprzedniej epoki, młodsze -- młode dziewczęta, słowiańska
   uroda, to zawsze stanowi przynajmniej miły akcent, jeśli nie wizytówkę
   społeczności. Twarze często zmęczone, przedwcześnie postarzałe. Ale
   widać dużą skłonność do żartów, do śmiechu. Życzliwe zainteresowanie,
   sympatia, mieszające się z ciekawskością wzroku, dla którego polski
   turysta jest już znakiem dobrobytu, zaspokojenia ekonomicznego i -- w
   końcu nie w takim znowu peryferyjnym Iwano-Frankowsku -- wzbudza
   jednak pewną sensację. Sensacja, przychylność -- to na ulicy, ale
   urzędy, urzędnicy -- tu nie ma miejscowych cech charakterystycznych,
   urząd to charakter, a nie nacja. No może tu -- ze wzrostem
   zagęszczenia ,,urzędowości'' na metr sześcienny, albo na osobę.
   Oglądamy samochody, autobusy, sklepy, bary, toalety, domy. Zdarzają
   się ładne budynki ale zaniedbanie i brud odbierają im urodę a nam
   pełną przyjemność.
   
   I znowu autobus
   Następny etap podróży: jedziemy autobusem do Wierchowiny.
   Stopniowalność pojazdów w podróży mamy taką: autokar, autobus, grat.
   Zmienia się też rodzaj muzyki płynącej z radia. Słyszymy już wyłacznie
   rosyjskie piosenki (nie ukraińskie!) w stylu disco-polo. Poprzedni
   współpasażerowie to w dużej części osoby dorabiające się na handlu, ni
   to Ukraińcy, ni to Polacy, często z wyższym wykształceniem, często i
   bez średniego. W każdym razie nie ma reguł, by coś pomyśleć o osobie z
   wyglądu, czy z tego czym się zajmuje, oprócz tego, czym się zajmuje.
   Wszystko możliwe; ubranie, aktualne zajęcie nie wskazują kim człowiek
   może być. Uczciwy, mądry, czy wprost przeciwnie. To cecha zmian, rys
   charakterystyczny kapitalizmu in statu nascendi -- brak wyraźnych
   reguł wyznaczających nowe formy życia społecznego, obyczaju; to, co z
   tradycji zachować, czy przynajmniej uznać za niewstydliwe, a co
   odrzucić. Jak zawsze miasto i wieś różnią się w swoich kontrowersjach
   dotyczących obrazu nowej rzeczywistości. I tak, banalny przykład:
   model sylwetki kobiecej. Jak zawsze w historii było, centra
   kulturalne, większe miasta adaptujące szybciej zachodnie wzorce też w
   tej dziedzinie: sposób poruszania, gesty, język, akceptowane nałogi,
   określały kobietom dopuszczalną ilość komórek tłuszczowych,
   ewentualnie miejsca, gdzie te komórki mogą się zgromadzić, a gdzie
   absolutnie są niedopuszczalne, niezdrowe i nieładne. Ale bez względu
   na to, czy obowiązywał model rubensowski, czy Twiggi, wieś wschodniej
   słowiańszczyzny jest konsekwentna w swoich gustach. Dziewczyny,
   kobiety, małżonki bez presji jaka towarzyszy kobiecie utożsamiającej
   się z modelem kultury zachodnioeuropejskiej ze wszystkimi tego faktu
   konsekwencjami, tu zdają się bardziej pogodzone z sobą. Obok mnie
   pokaźniejszych rozmiarów kobieta przekomarza się z mężem i
   jednocześnie skubie świeży chrupiący chleb, częstuje innych. Wesoło,
   żarty. Presja społeczna, własne superego, w Polsce raczej by odesłały
   taką na wczasy odchudzające. Po prostu inne odczucie tego, co kobiece
   i tego, co męskie.
   
   Teraz więc mamy okazję przyjrzeć się ludności wiejskiej, ale jeszcze
   nie takiej samowystarczalnej -- ,,feudalnej'', lecz kontaktującej się
   z miastem, podróżującej, handlującej, jakoś też aspirującej do zmian,
   które są udziałem całej Ukrainy. Spotykamy się z otwartością,
   zaciekawieniem, życzliwością. Porozumieć się nie jest trudno nawet
   przy użyciu swojego języka. Poza tym Basia i Stefan używają
   ukraińskiego, jakby romantyzmu w szkole uczyli się nie z ,,Pana
   Tadeusza'', a z poematów Tarasa Szewczenki. Niewykluczone -- niewiele
   już mnie zaskoczy jeżeli chodzi o to, na czym się znają, co przeżyli i
   czytali.
   
   Wierchowina
   Czekamy na autobus do Dzembroni. Odwiedzamy typowe przestrzenie.
   Dworzec, rynek, sklep, toaleta. Stopniujemy ich jakość podobnie jak
   autobusów, którymi dojeżdżaliśmy. I widać góry. A te, czy moda taka,
   czy inna, ustrój stabilny i bezpieczny, czy nie, jednakowo piękne,
   pociągające i mądre. Ludzie -- ubrani w szale, czapki, chusty
   kolorowe, skórzane kurtki, obcisłe na pełnych sylwetkach paltociki; w
   dłoniach wiejskie torby na zakupy, często z kwiatowymi ornamentami.
   Ręce spracowane, twarze rzeźbione przez wieloletni wysiłek; upór, by
   przetrzymać, lęk, nieufność, a pewnie i rozpacz, o której przez lata
   nie można było mówić; a teraz i nadzieję na nowe; aktywność, spryt,
   ekonomiczną mobilność.
   
   Dzembronia
   Ściemnia się. Stefan chce w góry, żeby ambitnie zacząć i spać pod
   namiotem. Ale to ryzykowne. Decydujemy się nocować we wskazanym
   miejscu. Gospodarze to matka Paraska Mikołaiwna i jej syn Mikoła
   Mickaniuk. Robimy pierwszy posiłek jeszcze niezupełnie w konwencji
   tego typu wypraw. Woda nie ze śniegu, jak później w górach; korzystamy
   z kuchni -- mężczyźni idą po drewno. Nie trzeba oszczędzać energii,
   więc jest i woda na mycie. Też i atrakcja wyjazdowa: glut z
   rodzynkami. Ja do wszystkich nowinek dołączam nową leksykę narciarską
   i żywnościową. Chociaż ,,dziwka'' ciężko mi przez gardło przechodzi.
   Zbyszek odreagowując swoją fotograficzną zależność stwierdza, że w
   moich ustach brzmi to lubieżnie. Odtąd wysławiam się opisowo: ,,proszę
   o przyrząd do trzymania naczyń'', wbrew stwierdzonej przez
   językoznawców tendencji do ekonomiczności języka.
   
   Wieczór
   Robi się demonicznie. Dziwne zbiegi okoliczności: żartujemy z radia
   Maryja i ginie Basi łyżka, a za jakiś czas, gdy się pokajaliśmy, tak
   jak cudownie zniknęła, tak i się objawiła właścicielce. Przeciągamy
   się, zadowoleni z ostatnich, jak się nam wydawało możliwości luksusu,
   przed czekającym nas tygodniowym wysiłkiem, a kto wie, czym jeszcze...
   Tragiczne przeczucia, że to może ostatnie błogie chwile, ostatnie
   przyjemności w tym życiu. Najedzeni, w błogich nastrojach -- jeszcze
   coś się chce. Użyć co się da, by nie żal było rozstawać się z życiem
   młodem... Więc! hajda, dalejże: ... rozmawiamy, żartujemy,
   rozstrzygamy filozoficzne nierozstrzygalniki. Mimo to, jednak jeszcze
   silniejszą potrzebą Stefana przed pójściem spać było posłuchanie
   bajki. Znakomicie te potrzeby zaspokajała co wieczór Basia. Zwłaszcza,
   że te ,,bajki'' dotyczyły ,,ukraińskiej'' historii jej rodziny. Mądre,
   z dużą dozą ironii, z charakterystycznym dla Basi słownictwem, stylem
   mówienia i poczuciem humoru. Niepowtarzalnym. Też pewien rys groteski
   w opisywaniu widzianego, wyobrażonego przez Basię świata. Często bez
   komentarza, z zawieszeniem głosu, by zintensyfikować wrażenie, komizm,
   czy absurd wydarzeń. Wrażenie też intensyfikował Zbyszek, tego
   komentarza jednak się domagając. Basia cierpliwie tłumaczyła. Bo
   pośród jej licznych zalet znajduje się i pedagogiczne zacięcie. Ja
   doświadczyłam wielokrotnie dobrodziejstwa tego faktu, szczególnie, gdy
   zniechęcało mnie nieposłuszeństwo nart. Basia, a potem wszyscy, każdy,
   jak mógł i umiał tłumaczyli mi arkana ześlizgu. A ja ni w ząb...
   Wieczorne opowieści, potem ekscytujące przygody w objęciach Morfeusza.
   
    
    
                            niedziela, 9.II.1997
                            ZDOBYCIE... PRIJUTA
                                      
   Stefan pierwszy się budził. Na wyprawach przybiera status demona. Nie
   je, nie śpi, nie marznie. Wrażliwy został chyba na dźwięki, bo
   odróżniał pisk od wycia, a wycie od ryku, tzn. arie, duety mojego
   coporannego repertuaru operowego, turystycznego, żołnierskiego i
   pielgrzymkowego. Chociaż też pewna być nie mogę, wszak odróżnianie to
   domena umysłu. Wyodrębnianie, definiowanie i komparatystyka -- w
   takich terminach przecież porozumiewać się należało odnośnie etapów
   wędrówki. Wytyczone ramy, etapowa realizacja, warunki geograficzne,
   moduł żywnościowy itp. Czas wstania, programowe minuty na jedzenie, na
   odpoczynek, na wzruszenie, na uśmiech. Stąd jeśli cel nie zostaje
   osiągnięty, program nie zrealizowany, można stwierdzić: ,,wędrówka
   niezbyt się udała'', jak Stefan napisał w swojej relacji z wyprawy.
   Przyjąć zatem można, że wyprawa naprawdę sublimuje do stanu czystej
   inteligencji. Stąd te liczne rozmowy, pytania, wątpliwości, niepokoje
   poszukującego Umysłu.
   
   Mamy bakszysze w postaci czekolady i gum do żucia, ale widać
   niepotrzebne, bo gospodarze jednak chcą zapłaty pieniężnej za nocleg.
   Stefan, który ma zdolność wyłonienia problemu i trafnego skomentowania
   stwierdza: ,,jak to miło widzieć, że Ukraina się cywilizuje''. Ale syn
   jakby ze wstydem przyjmuje sytuację zapłaty. Widać emocjonalną reakcję
   na nieukształtowaną jeszcze konwencję. Formy zachowań, obyczaju
   społecznego związane z obcowaniem z ,,mamoną'' dopiero się wyłaniają
   jako problem, jako fakt. Na zróżnicowanie i emocjonalne obycie
   przyjdzie jeszcze poczekać. Mimo, że syn jest dorosły, pracuje na
   gospodarstwie oraz ma państwową posadę leśnika, to właśnie kobieta
   załatwia sprawy pieniężne, decyduje o wysokości opłaty za nocleg.
   Matriarchat postkomunistyczny z dawną fałszywą emancypacją (kobiety na
   traktory)? Nie tyle zrównanie kobiety w jej prawach do pozycji
   mężczyzny (która dalej jest antyfeministyczna) co raczej niedojrzałość
   mężczyzny nawet do praw, które posiada. Na prośbę otrzymujemy, a
   raczej kupujemy za symboliczną kwotę od leśniczego bilet wstępu do
   karpackiego parku narodowego. Niepraktykowany zwyczaj, więc i w tym
   przecieramy nowe szlaki. Gospodarze mieli już sposobność gościć
   polskich turystów. Na pytanie, jak się zachowywali, odpowiadają -- mam
   nadzieję, że to nie tylko kurtuazja -- ,,lepiej niż nasi''.
   Zdjęcie 3
   
      Stefan, Jurek, Gosia, Zbyszek, Wór, Basia; na górze pani Paraska
                     Mikołaiwna (poniedziałek, 10.II).
                                      
   Jeszcze adres, wspólne zdjęcie, rzut oka na wieś, ule, owce, sklecone
   z drewna budynki, żeby zapamiętać, bo drugi raz kto wie kiedy, i czy w
   ogóle, tu wrócimy. Owszem wrócimy, i to prędzej niż ktokolwiek mógłby
   się spodziewać. Ale na razie idziemy raźno a ochoczo na zmarnowanie.
   Po wieczornych igraszkach nie żal. Narty na huzara. Świeci słońce.
   Ciężko, ale pięknie. Jeszcze nie wiem, że zbyt ciężko. Nic nie mówię,
   może samo przejdzie. Ale po kolejnym odpoczynku, przy prijucie, już
   nie mogę się ruszyć -- korzonki zaatakowały z całą mocą. Psuję więc
   metodycznie wytyczone na dzisiaj i sukcesywnie realizowane Zdobywanie.
   Ale za to metodycznie, etapowo można mnie kurować, realizować
   algorytmy pierwszej pomocy.
   
   Prijut
   Obiekt, o którym mówił leśniczy. Zostajemy. Po napisach na ścianach
   widać, że często, jeśli nie z powodu korzonków, to z jakichś innych,
   turyści tu nocują. Stefan czyta -- ,,choczu do doma, Gosia ty
   pisałaś?'' Niewyraźną pewnie mam minę.
   
   Ja leżę.
   
   Zbyszek sprząta i opowiada o życiu w Anglii.
   
   Basia, Stefan i Jurek na nartach wyprawili się po drewno.
   
   Znowu oszczędzamy gaz. Potem ośla łączka. Po odpoczynku obolała ale
   bez obciążenia mogę poćwiczyć ześlizg. Wysłuchujemy Basi teorii o
   dwóch typach jazdy: pięknej oraz skutecznej. I o przydatności tyłka w
   typie skutecznym. Po to nam (w domyśle: babom) Bozia tyłek dała, żeby
   używać. Akurat do ześlizgu jeszcze nie używałam. Wychodzi moje
   zarozumialstwo i brak pokory, bo ja chcę i skutecznie i pięknie, bo
   nie wszyscy w grupie to czyste inteligencje do końca... I za to
   kompletnie nic nie wychodzi. Jurek też uruchamia swoje najgłębsze
   pokłady cierpliwości i wiedzy dydaktycznej. Potem i Stefan. Mówią,
   tłumaczą, pokazują. Wieczór. Posiłek. Znowu błogo. Znowu ciepło. Znowu
   dobrze. Żarty, rozmowy, Stefan znowu by coś chciał. Cieszy się, że dał
   ,,specjalistce'' do myślenia. To o mnie, bo rozmawiamy o tym, czy i
   jak można przez badania stylistyczne utworu odszyfrować płeć autora.
   Basia na dobranoc opowiada znowu jakąś historię. Jakąś, bo myślę o
   tym, co jutro będzie z moim kręgosłupem, czy nie popsuję tak
   pieczołowicie zaplanowanej wyprawy. Ale słodkie przygody senne
   oddalają niepokoje. Jak Jurek mawia: ,,sen to najlepsza rzecz i
   wszelkie troski odgania precz'', dodając do najlepszych rzeczy m.in i
   jedzenie.
   
    
    
                          poniedziałek, 10.II.1997
                                CORAZ WYŻEJ
                                      
   Stefan rozpalił już w piecu, i pobudka.
   Zdjęcie 4a
   
             Autorka niniejszego dzieła (poniedziałek, 10.II).
                                      
   Powiedzenie Jurka działa -- już się nie boję. Parcelujemy część moich
   rzeczy po innych i tak ciężkich plecakach. Plecy bolą, ale animuszu
   nie brakuje. Pierwsze podejście na nartach. Plecak mam lekki, ale
   Stefan kilka razy szlachetnie zjeżdża i wnosi go do góry. Stefan mój
   stosunek do Zbyszka, określa ładnym staropolskim słowem, że -- dworuję
   sobie i dlaczego? Bo z niego, Jurka i Basi, nie. Odwracam uwagę
   etymologią słowa. Stefan zainteresowany jak zawsze. I tak mam
   wyrecytować jakąś dworzankę Jana Kochanowskiego. Ale kapryśnie
   wymiguję się od tego. A im bardziej wymiguję, tym bardziej nie jest mi
   to podarowane. Zwłaszcza, gdy precyzuję typ. Mamy zapotrzebowanie nie
   na dworzankę -- zwykłą, ale -- sprośną.
   
   Dzień pochmurny. Najpierw teren leśny, głębokie zaspy, zapadamy się
   mimo nart. Zakładam foki. Stefan gubi kompas i musi wrócić do
   porzedniego miejsca, gdzie odpoczywaliśmy. Potem teren skalisty,
   odsłonięty. Góry, piękne widoki. Bardzo wieje. Znowu decyzja -- iść,
   czy zostać, i gdzie rozbić namioty. Jurek genialnie wynalazł osłonięte
   miejsce. Przede mna perspektywa pierwszego noclegu w namiocie na
   śniegu. No i jeszcze trzeba ten namiot rozstawić a ręce skostniałe,
   skóra na palcach popękana. Ala namiot bardzo wygodny. Znowu zasługa
   Stefana, który zechciał go wypożyczyć. Odpoczynek, jedzenie. Potem
   dyskusje w namiocie. Dworzankę udaje mi się zachować nienaruszoną.
   
    
    
                             wtorek, 11.II.1997
                                SZCZYTUJEMY?
                                      
   Mamy nadzieję, jak wynika z intymnych męskich poczynań z mapą, wejść
   na szczyt zwany Smotrecem. Ale kiedy wchodzisz na szczyt, który
   meandry najskrytszych rojeń, celów i fantazji mężczyzn wymyśliły jako
   Smotrec -- bo oni muszą go Zdobyć -- po wejściu wcale się Smotrecem
   okazać nie musi. I dobrze. Jeśli jesteś kobietą dobrze. Bo mężczyzna
   musi wymyśleć teorię, czemu się nie udało, podać wszelkie parametry,
   liczby, wymiary. Dzisiaj wchodzi się lżej. Ubyło trochę jedzenia, mamy
   już lepszą adaptację do aktualnych warunków. Po wyjściu z głębokiego
   śniegu w lesie, już się tak nie zapadamy. Kosówka też hamuje osuwanie
   się w dół, które wcześniej skutecznie opóźniało marsz i czyniło
   niewdzięcznym każdy trud, ponieważ pozbawiało gratyfikacji w postaci
   podziwiania zmieniających się widoków. U samego szczytu, kiedy już
   dużo lęku zostawiłam za sobą, przeżyłam znowu chwile grozy. I gdyby
   nie wskazówki Jurka, jak zawsze na miejscu, spokojne i wyważone,
   pewnie bym się skoziołkowała w dół po stromiźnie.
   
   Zdjęcie 4b
   
     Jurek w roli szamana: narty i plecak tworzą sanie, zamknięte oczy
     świadczą o wysokiej koncentracji natchnionego barda (poniedziałek,
                                  10.II).
                                      
   No i dotarłam, jestem na grani.
   
   Wejścia, zejścia nigdy nie są równoczesnym doświadczeniem wszystkich.
   Cieszę się, oddycham z ulgą po emocjach sama, bo doczłapałam się
   ostatnia. Naprawdę jest to mierzenie się ze sobą. Idzie się z sobą
   samym i idzie się w ciszy. Jest to cisza mózgu wyspekulowanego,
   wykoncypowanego. Teraz myśli się po to, żeby iść. Cisza też płynąca z
   harmonii ruchów, z ciała ukierunkowanego na trans wchodzenia. Inni,
   jeśli zaistnieją dla ciebie, to jedynie włączając się w ten trans, w
   twoją samotność, jako jej elementy własne. Trzeba otworzyć własne
   milczenie na potrzebę wzajemnej pomocy, uśmiechu, żartu. Ale wszystko
   w dynamicznej równowadze nakierowania żeby nie rozpaść się na osobne
   ręce, nogi, poszczególne mięśnie, które odczuwa się szczególnie po
   przystanięciu. Teraz jest to jedność, moje ciało to też kijki, narty,
   plecak. W stan osobności wobec innych, taki który nie przeszkadza,
   wchodzi się dopiero, kiedy ciało pozbywa się swojej ciszy -- kiedy
   przestaje się iść. A nie zawsze to ja staję, czasami to ciało decyduje
   o całości, i nie z mózgu, nie z woli wynika zmiana ruchu na spoczynek.
   Zmiana, by wykrzyczeć przyśpieszony oddech, zawroty głowy z wysiłku.
   Po tym dopiero jest możliwa wspólnota wielu osobności. Póki się idzie,
   idzie się w sobie samym, w pustce, której teraz nie można obciążać,
   gdzie wnikają harmonijnie jedynie konieczne elementy świata
   zewnętrznego. Dźwięki, zapachy, jedzenie, picie -- nawet myśli o tym
   -- mogą być drażniące, zdawać się gwałtem, zgrzytem przyprawiającym o
   torsje. Jakże niestosowne byłyby teraz fugi Bacha, czy motywy z
   ,,Wesela Figara'' Mozarta, kiedy samo ich wspomnienie wydaje się
   jakimś nadmiarem. Doświadczenie cudownej wolności od jedzenia.
   Elementy niekonieczne przyjmuje się z wysiłkiem, jak z wysiłkiem
   uśmiechamy się do innych, gdy najpierw potrzebujemy uspokoić oddech,
   rozszalałe serce, i otrzeć pot. Tak samo i z niechęcią myśli się wtedy
   o jedzeniu, a nawet piciu. Substancją pierwotną zawsze jest powietrze.
   Chłodne i lekkie, a tutaj przecież też czyste. I oczyszczające.
   Przepływa przez gardło, między wysuszonym językiem i podniebieniem, do
   klatki piersiowej i przepony. Samo i chętnie; inaczej niż w mieście,
   gdzie z powietrza trzeba ,,wygryzać'' powietrze zastygłe niemal w
   ciało stałe złożone z fal radiowych i pierwiastków chemicznych, między
   zębami szukając ocalałych cząstek tlenu i azotu. Tutaj powietrzem
   napełniam się dowolnie i zachłannie. I nie przez nos jak trzeba, ale
   szybciej -- ustami. Podobnie czuję, że to nie tylko oczy, ale całe
   ciało chłonie przestrzeń, która mnie otacza. Albo jak cały organizm
   pije latem promienie słoneczne, tak i całe ciało stało się płucami,
   powietrze jest budulcem paznokci, hemoglobiny, źrenic.
   
   Na szczycie wiatr taki, że trzeba trzymać wszystkie rzeczy, za
   wyjątkiem plecaka, nawet kijki i narty, nie mówiąc o rękawiczkach. I
   Stefanie, który osiąga coraz to dalsze stopnie eteryczności i może
   ulecieć w przestworza osiągając mistyczną jedność bytu. Wszak dlatego
   brał tyle moich rzeczy do noszenia, żeby zyskać dodatkowy balast.
   
   Alternatywy mamy takie, że idziemy dalej i na kolejnym szczycie nie da
   się rozbić z powodu wichury, zaś zejście po ciemku, żeby zrobić to w
   ustronnym miejscu nie będzie bezpieczne. Albo od razu tu zejść, by
   poszukać miejsca na namioty. Pozostaje to drugie, aczkolwiek
   niechętnie widziane. Gdyby to teraz był Smotrec, jak zakładaliśmy, to
   spokojnie z radością by się zostało. Ale nawet, gdy się przejdzie tyle
   samo, ale nie Zdobędzie oznaczonego szczytu, to nie zadowala. A do
   tego wysiadł aparat fotograficzny i nawet nie będzie dowodu, że się
   cokolwiek Zdobyło. Dlatego Zbyszek-łamistrajk planuje samotny wypad na
   Smotrec. Ale pozostało to w sferze planów.
   
   Trzeba uważać poruszając się po skałach, bo wiatr przewraca. Widoki
   nie takie wyraźne, jak przy słonecznej pogodzie. Ale i tak wszystko
   zapiera dech w piersiach. Pięknie, wysoko, silne poczucie wolności i
   dystansu wobec tego, co w pamięci. Inne poczucie czasu. Jest teraz, są
   góry i nic poza tym. Góry mogę podziwiać z daleka, i z daleka
   wzbudzają też we mnie respekt. Ale z bliska, kiedy wchodzę bez
   perspektywy, bez realnej miary odległości i wysokości, mierzę się nie
   z górami. Staję wobec siebie, czy dam radę, czy wytrzymam. Góry w tym
   momencie znikają. Stają się przezroczyste, jak szyba za którą widzę,
   odczuwam świat. Szyba, czy język mediujący między mną a
   rzeczywistością, między mną a mną. Staję naprzeciw siebie inaczej niż
   zwykle. Dopiero kiedy można pozbierać te ułamki doświadczeń, scalić
   okruchy alienacji, osobno widziane ręce, dłonie, nogi, osobno odczuty
   każdy oddech i skurcz serca, i każdą chwilę lęku, wtedy wraca się do
   siebie innym. I prawdziwym. Wtedy też widzi się naprawdę góry. Jeśli w
   cyfrach, to tylko cyfry, nagie fakty, bez wartościowania,
   zawodniczenia. Ale jest jeszcze piękno, które na szczęście policzalne
   nie jest. Piękne i to, że kierują nas tak ku światu, jak i ku samym
   sobie i ku innym ludziom. Rozbijają, zmuszają, ale i wyzwalają. Nic
   tak nie przywraca życiu właściwych proporcji jak każda sekunda
   istnienia zintensyfikowana wysiłkiem i potwierdzona przez piękno. Bo
   trudzisz się, a właściwie nie musisz -- to ty wolny podążasz ku
   punktowi, do którego sięgają już twoje oczy. Ale to nie kwestia
   obiektywnych liczb, rekordów. Ośmiotysięcznik to ośmiotysięcznik --
   nie mniej niż 8000m i nie więcej. Oznacza metry, reszta nie jest
   konieczna -- to, że przypisuje się temu słowu jakieś inne znaczenia,
   przymusy, Zdobywanie... Równie dobry jak dwutysięcznik. W tym sensie
   Basia nie jest miłośniczką gór, jak mówi. Więc nie kwestia ile metrów,
   bo coś..., lecz ile metrów, bo ile metrów. I czy już ktoś tu był, czy
   jesteś drugi, czy n-ty. To zniewala. A ty masz swoją własną miarę. W
   niej zapamiętujesz się w mozole, już zapominasz, że jesteś panem
   siebie, ciężar jest nieznośny, ale podnosisz głowę i widzisz
   szerokość, wysokość, bezkres. Piękno przyoblekło formę trudu. I znowu
   każdy oddech, każdy mięsień, każdy skurcz lęku dławiący ci gardło
   powraca do całości, ciało się nie rozpada, słucha coraz posłuszniej.
   Teraz tortury coraz bardziej wyrafinowane wymyślasz, bo już wiesz... I
   wiesz, że sukces, Zdobywanie to nie twoje słowa. Wchodzisz, i
   wejdziesz -- to bardzo dobrze, nie wejdziesz -- też bardzo dobrze.
   Jurek znowu genialnie w pobliżu znajduje miejsce, gdzie jakoś uda się
   rozstawić namioty. Jeszcze mamy nadzieję, że przynajmniej na Smotrec
   uda się wejść.
   
   Aparat zamarzł. Męskie potrzeby Zbyszka dokumentowania wszystkiego i
   Zdobywania wszystkiego zostają nie tylko nie zaspokojone, ale sens ich
   istnienia zostaje przeze mnie zakwestionowany. Stąd rozmowy w namiocie
   o tao, o feminizmie. Inne tematy: marketing a prawda, etyka. Stefan z
   kolei wykluczyłby ze swojego słownika słowo zdrada. Więc dyskusja o
   zdradzie, o Solidarności, próby określenia czym jest disco polo.
   Zbyszek śpi z Practicą. Nauczony czułości, nie tylko siły. Najpierw
   walczył, próbował naprawiać, zmieniać baterie i nic. Pogodził się ze
   stratą zdjęć, zrezygnowany już nic nie kombinuje. Zupełnie, jak w
   sobotę przy pakowaniu rzeczy do bagażnika w autobusie. Nie mieściły
   się, a Zbyszek upychał, a im bardziej upychał, tym bardziej się nie
   mieściły. Przyszła Basia, ,,słaba niewiasta'', mówi ,,daj spokój, nie
   gwałć'', nie naszarpała się, właściwie wyglądało, że nic nie zrobiła,
   a miejsca jeszcze przybyło. Idziemy spać, licząc na to, że jutro uda
   się wejść na Smotrec.
   
    
    
                             środa, 12.II.1997
                             NAMIOT DOBRA RZECZ
                                      
                                   Biwak
                                      
   Wiatr się na skały zawziął i wykroty,
   ciężarne chmury od zachodu lecą --
   rozstawiliśmy pod grzbietem namioty,
   już nie dotrzemy dzisiaj do Smotreca.
   
   Stokiem po lodzie tysiąc czartów goni,
   nad głową tropik wściekle się szamoce.
   Płomyczek świeczki w cieniu naszych dłoni
   śniegu nie stopi, nie odpędzi nocy.
   
   Po raz kolejny nastał ranek świeży,
   wiatr z nową mocą na zbocza uderzył,
   wciąż są zawarte Czornohory bramy.
   
   Nowa prognoza: zamieć i zawieja.
   Znów w naszych sercach zamiera nadzieja.
   Kuszą nas góry... Lecz jednak wracamy.
   
   Chmury przechodzące przez grzbiet i padający śnieg zakryły widoki,
   które wczoraj podziwialiśmy. Wieje niemożliwie. Nie da się iść bez
   zagrożenia życia. Czekamy na poprawę pogody, ale po jakimś czasie
   staje się jasne, że jednak zostaniemy cały dzień w namiotach. Po
   dotychczasowym treningu nie jest takie oczywiste, czy to przyjemność
   spędzić tyle czasu w bezruchu i w ograniczonej przestrzeni.
   Drobniejszych wycieczek, poza przymusowymi też się nie daje robić.
   Niemożliwy jest nawet niewinny wypadzik bez plecaków na szczyt. Ot,
   wyskoczyć i już, jak cały czas się wydawało Zbyszkowi. Który zwłaszcza
   na początku sądził, że do Smotreca dojdziemy w jeden dzień. Potem
   spokorniał. Owszem w jeden dzień to udało się, ale zejście, po
   trzydniowym wchodzeniu, i to też jeszcze nie ze Smotreca.
   Uprzyjemniamy sobie ten czas w namiocie jak możemy. Żarty, dworujemy
   sobie przednio przy wieczerzy. Słabe niewiasty, pacholęta i rycerze.
   Zbyszek przegląda przewodnik, mapy. Najciekawsze wydały się
   historyczne informacje o rozwiązłości wśród Hucułów. Na tym sprawa
   stanęła, bo Stefan by uporządkować wzajemne rozumienie zażądał
   stanowczo by uchwycić istotę zjawiska, jakim jest rozwiązłość.
   Przyjmując tym samym stanowisko o niebagatelnych konsekwencjach
   etycznych, tzn. uznając, że rozwiązłość istnieje. Stworzone zostało
   zatem coś na kształt klasycznej arystotelesowskiej definicji i sprawy
   toczyły się już wokół rozwiązłości, miary, harmonii. A ponadto wokół
   zasady nieoznaczoności Heisenberga, teorii języków programowania,
   internetu, marketingu i kultury masowej. Przy tym ostatnim z kolei,
   Stefan bardzo chciał uchwycić istotę fenomenu disco polo. Ale z każdą
   istotą tak jest, że co się do niej przybliżysz, to ona umyka. Coś się
   wyjaśni, ale i odsłania się nowe do wyjaśniania. Gonić króliczka...
   Chodzić a nie Zdobywać... Chodziliśmy jeszcze po filozofii zwierciadła
   i powieści autotematycznej.
   
   Całego rytuału wymaga wygrzebanie się z namiotu, zakładanie stuptutów,
   butów itd. i wyjście, z zapadaniem się co krok po pas w śniegu, w
   celu, który w domu nigdy tak nie absorbuje czasowo i energetycznie.
   Ale w domu nigdy nie dysponuje się taką przestrzenią do takich ceów.
   Dziwne uczucie, nikogo nie ma, nie ma się czego krępować, a jednak
   golizna wymusza jakąś czujność, czy skromność. Nie doświadcza się
   codziennie chłodu, wiatru i takich przestrzeni w czasie czynności
   kulturowo uznanych za wstydliwe. Wydaje się, jakby natura, przestrzeń
   wdzierały się w najskrytsze czynności, myśli i marzenia. Z dołu
   bezpośrednio patrzy na człowieka to, co się tam zostawiło, coś, co
   wywołuje obrazy w pamięci i wyobraźni. Czysta osobność nie jest
   możliwa. Jeszcze bardziej okrutny jest osąd spływający z góry. Ta
   nieogarnięta przestrzeń, obecna tu i teraz, i rzeczywista, a nie
   projekcja ludzkiego umysłu, wymusza także niezbyt wygodne poczucie
   nagości metafizycznej, odsłonięcia siebie, takiego jakim się jest. Bez
   kulturowych asekuracji, psychologicznie zabezpieczających za pomocą
   samooszustwa, albo gier, jakie prowadzi z tobą twoja własna
   podświadomość. Sytuacja pierwotności. Odpada to, co zbędne, te
   wszystkie warstwy, którymi przez lata historii rodu ludzkiego człowiek
   się obłożył dla bezpieczeństwa. Element przyrody, ale i odrębny byt
   zarazem, odpowiedzialny też za to, co się z tą przyrodą stanie. To
   górskie niebo gęste teraz, wichrzaste, ciężkie dla płuc i uszu, w
   swoim milczeniu jest całością, nie potrzebuje uzupełnień.
   
   Ale to milczenie prowokuje. Powoduje, że przestajesz być całością i
   rodzi ci się jakiś brak, który potrzebujesz wypełnić odpowiedzią na
   ciszę wyraźnie pytającą. Ciszę prawdziwą, realny fakt, nie wymuszoną z
   uciszania. Taka która jest sceną dla twojej własnej psychodramy, z
   aniołami i diabłami. Myśli i wyobrażenia budują też ulubione
   wiersze... ,,Anioł ognisty mój anioł lewy poruszył dawną miłości
   strunę...'' Cisza. Cisza wyjących wiatrów, szeleszczących gałęzi,
   uginanych drzew, pochylających się lasów, toczących się lawin.
   Wślizguje się podstępnie, pyta, woła, jątrzy, budzi z takim trudem
   osiągany spokój, dogrzebuje się do płaczu dziecka, które jest w tobie,
   do buntu nastolatka i samotności starca. Odnajduje ekstremalne
   doświadczenia ludzkości w czymś, co uwięzło w krtani, dławi, a potem
   spływa w dół ciała, przez piersi, brzuch, uginając kolana,
   obezwładniając, przykuwając do podłoża całe stopy zapuszczające
   korzenie aż po jądro ziemi -- odgromniki zbyt wysokiego napięcia,
   twojego śmiechu, łkania, krzyku. Wyzwala kosmiczną lawinę, którą ma
   pomieścić zbyt delikatne i zbyt kruche ciało. Przez to, że w nią
   patrzysz, myślisz i ogarniasz siebie, świat, swoją wyostrzoną bolesną
   nadświadomością -- surowo wymusza odpowiedź. Masz zdać sprawę z tego
   kim jesteś. Nieme niebo, stróże świata -- obłoki... W zupełnie inną
   ucieczkę chcesz wstąpić ze swoją nagością pod niemym, surowym pięknem
   bezkresnego nieba niż nawet pod krytycznym okiem, ale człowieka. Cały
   dzień w jednym miejscu. A może i nie w jednym... Też dobrze. Przecież
   nic nie muszę. Jest, to co jest. Samo dojrzeje do tego, czy wchodzić
   dalej, czy schodzić. Jak moja Practica, zostawiona spokojnie, wygrzana
   w śpiworze Zbyszka odmarzła i znowu zaczęła działać.
   
    
    
                            czwartek, 13.II.1997
                                ODWRÓT WOJSK
                                      
   Najzupełniej stało się jasne, że szans na Zdobycie czegokolwiek już
   nie mamy. A więc odwrót. Pogoda fatalna. Podejście na grań, by zejść
   poboczami. Wichura, mgły z widocznością do metra. Przewraca mnie
   kilkakrotnie. W pewnym momencie czuję, że mimo obciążenia jestem
   popychana w otchłań przesłoniętą mgłami. Chwile grozy. Żeby poczuć się
   pewniej, do podłoża przywieram całym ciałem i tak pełznę do skał,
   gdzie są już Basia i Stefan. Od jakiegoś czasu nie ma Zbyszka, który
   szedł inną trasą, bo nie założył nart. Jurek i Stefan idą na
   poszukiwania. Szczęśliwie udaje się wszystkim spotkać pod skałkami,
   skąd uważając, żeby nie wylądować w przyśpieszonym trybie na dole i
   walcząc z wichurą, podążamy w dół. Odkryty teren z kosodrzewiną
   przysypaną śniegiem. Błogosławię foki od Stefana. Wchodzimy w niższą
   partię gór pokrytą lasem, tam gdzie pierwszy raz rozbiliśmy namioty.
   Tu już wolniej się posuwamy, bo ciepło i śnieg się topi. Mija powoli
   napięcie, którego doświadczyliśmy na grani.
   
                            Zdjęcie 6 Zdjęcie 5
     Od lewej: Stefan i Jurek. Klisza zdradziła powód malującej się na
      twarzy Jurka satysfakcji: użycza spragnionemu Stefanowi gorącej
                         herbaty (czwartek, 13.II).
                                      
   Narty są oblepione ciężko, albo się zapadają. Wychodzimy z lasu.
   Czasami udaje się zjeżdżać -- tam gdzie jest trochę chłodniej, albo
   gdzie nie dociera deszcz, który tu na dole powstał z padającego w
   górze śniegu. Ale zawsze grozi ryzyko przewrócenia. Pewną wątpliwą
   pociechą jest, że nie tylko ja, przyciśnięta plecakiem, muszę się
   gramolić z niepewnego podłoża. Basi, Stefanowi i Zbyszkowi już się
   udało zakosami zjechać po ostatnim bezdrzewiastym stoku do prijuta. Ja
   skręciłam kostkę, kolejny raz się przewracając. Jurek mi pomaga i
   towarzyszy do samego dołu. Przy okazji artystycznie pogięłam kijki i
   trzeba będzie je prostować.
   
   Przemoczeni zastajemy w prijucie już przygotowaną kolację. Rozwieszamy
   rzeczy do wysuszenia przy kuchni. Owijam nogę bandażem z okładem
   altacetowym od Basi. I otrzymuję mnóstwo fachowych porad od Jurka,
   Zbyszka i Stefana. Tym samym znowu wzbudzam męskie zainteresowanie
   swoją osobą i znowu powód jest trywialny, nie ten. Znowu omija mnie w
   prijucie noszenie drewna.
   
   Stefan próbuje ratować nasze ambitne plany; chce -- o ile się da --
   przejść wzgórzami z Dzembroni, zamiast telepać się autobusami i
   sterczeć na stacjach. Dlatego dobrze, żeby noga była sprawna.
   Jutrzejszy dzień ten problem rozwiąże. Póki co, mamy wyschnąć, nie
   zachorować i dbać o moją kostkę. Złe licho już nie ma do nas dostępu,
   byliśmy zaopatrzeni w czosnek, by nie dać się grypie i wampirom.
   
    
    
                             piątek, 14.II.1997
                               I ZNOWU PRIJUT
                                      
   Jurek i Stefan zjeżdżają do Dzembroni, żeby dowiedzieć się, kiedy mamy
   autobus powrotny do Wierchowiny. Basia zbiera drewno na oddanie tego,
   które zastaliśmy i zużyliśmy. Zbyszka ogarnęła gorączka sprzątania
   naszych apartamentów. Ja staram się nie forsować nogi, ale żeby nie
   zmarznąć i dla solidarności zespołowej, dołączam się do sprzątania
   zarządzonego przez Zbyszka.
   
   Zbyszek opowiada o życiu w Anglii.
   
   Wracają Jurek i Stefan z piwem tutejszym, ale tylko dla Zbyszka. Basia
   nie pijąca, a ja mam na wyprawie status grzecznej dziewczynki, którą
   trzeba edukować po kolei. Nie wszystko od razu.
   
   Trzeba się zbierać, żeby dotrzeć do domu naszych gospodarzy przed
   zmrokiem. Autobus jutro o szóstej odjeżdża. Droga zjazdu jest fatalna.
   Śnieg topi się. Jurek i Stefan pokonują drugi raz tę samą trasę. Muszę
   uważać na nogę. Odkleja mi się foka. Często się przewracam. Jak
   zwykle. Ale nie tylko ja. Mijam leż-, jęcz-, itd.-ącego, Zbyszka
   (zawsze było na odwrót, to ja leżałam), dotkliwie się potłukł, bo
   upadł z dużą siłą na odsłonięty kamień. Wyciągam rękę z pomocą, ale
   wzgardził. Jak taki Komandos mógłby okazać swoją słabość kobiecie?
   
   W końcu zdejmuję narty jak Basia, która jak zwykle jest daleko przede
   mną. Jurek konsekwentnie posuwa na nartach do samego dołu. Na
   szczęście zauważył, w którym kierunku zjechała w dół narta, którą
   zdejmowałam z nogi. Znowu emocje, schodzę zapadając się i zaklinając
   zgubę, by już nie obsuwała się niżej.
   
   W domu gospodyni częstuje nas plackami ziemniaczanymi. Siedzę i owijam
   nogę, a tu przysuwają talerz. Ręce mam mokre od altacetu, przydałby
   się widelec. Cóż -- Ukraina. A nasze sztućce gdzieś w czeluściach
   plecaków. Wszyscy już jedzą palcami, to i ja tak samo. Nie patrzę na
   altacet, a tym bardziej na savoir-vivre. Wygłodniali, dopiero po
   spałaszowaniu zobaczyliśmy na stole pięć widelców, które nietknięte,
   dziwiąc się zapewne, gospodyni zabrała razem z brudnym talerzem.
   Okazało się, kto naprawdę dzikus. Potem glut z rodzynkami i lokujemy
   się wszyscy na wielkich połączonych łożach. Dzisiaj opowieści grozy
   Zbyszka, jak go ratowano z opresji. Wspomnienia Stefana z
   turystycznych eskapad, jak to z opresji on ratował różne lekkomyślne
   istoty. Basia też niejedną fabułę z morałem przeżyła i dzieli się tym
   z nami -- nurkowanie, pływanie, spływy kajakowe, górskie wyprawy i do
   tego jeszcze sztuka umiejętnej opowieści z pewnym dramatyzmem,
   dowcipnym komentarzem, krytycznym zarysowaniem problemu, tam gdzie
   ktoś nieuważny tego problemu by nie dostrzegł. Też wieczór anegdot
   przywiezionych z Laponii przez Basię, ze Szkocji przez Stefana, z
   Anglii przez Zbyszka. Jest miło. Łóżka przypominają książkę Whartona
   ,,Franki Furbo''. I czas na fraszki Sztaudyngera. Molestowana,
   nagabywana od tylu dni, w końcu nimi się wykręciłam, w miejsce
   sprośnej dworzanki, którą zostawiam na inny czas, jaki sama wybiorę.
   Spać idziemy późno, mimo, że tak wcześnie trzeba wstać. Naprawdę jest
   miło, śmiesznie. Zbyszek mówi, że naprawdę mnie lubi.
   
   Wieczór filozoficzny, w powietrzu tym razem unosi się pytanie o
   istnienie rzeczy. Nie rozwiązane. Dlatego pewnie sny, jak co noc
   bogate.
   
    
    
                             sobota, 15.II.1997
                           DO DOMU WRACAĆ TRZEBA
                                      
   Jedziemy autobusem do Wierchowiny. Jeszcze na przystanku oglądamy
   gwiezdne konstelacje, zawieszone tuż nad głową. Niebywałe.
   
   W autobusie atmosfera wysokiego napięcia żartów, intelektualnych
   dociekań. Powoli wszyscy zamieniamy się w czyste inteligencje jak
   Stefan. Też już nie odczuwam głodu, ani chęci snu. Od kilku dni budzę
   się najwcześniej, jeszcze trochę, to i nie tylko bólu w kostce, ale i
   całej nogi nie będę czuła. Na wszelki wypadek, póki jeszcze nie
   osiągnęłam stanu najwyższej spirytualizacji czy suwerenności
   absolutnej wobec materii, układam nogę wygodnie przed sobą. Jurek nie
   dał się zwariować i rozsądnie trochę drzemie, trochę przysłuchuje się
   żartom i rozmowom. Mi chęć snu wróci trochę później, po nieudanych
   próbach negacji dźwięków, smaków, kształtów, którymi życie dotyka i
   pachnie. Ale na razie przecież rozstrzygamy tak frapujące kwestie
   dotyczące bytu. Za oknem umykają w niepamięć chaty, lasy, góry. A my w
   takiej scenerii o fraktalach, czarnych dziurach, teorii chaosu, theory
   of everything. Stefan na zastąpienie przeze mnie używanego przez
   Zbyszka pojęcia makrosystemu -- pojęciem makrokosmosu i mikrokosmosu
   -- protestuje, podejmując tym samym polemikę z ważnymi definicjami u
   Arystotelesa. Basia myśli podobnie. Operujemy innymi językami. Ciekawe
   spotkanie różnych sposobów mówienia o świecie. To, co oczywiste jest w
   humanistyce, gdzie spotykam się i idę dalej razem z myślą innego, bez
   potrzeby uzgadniania i definiowania wspólnej płaszczyzny, bo jest ona
   wstępnym przedzałożeniem zbudowanym z przebywania w tej samej
   przestrzeni literackiej, metodologicznej; teraz oczywiste być
   przestaje. Na nowo trzeba sobie postawić pytania, przewartościować
   dotychczasowe sądy. Jeśli między ludźmi dochodzi do prawdziwego
   osobowego spotkania, rozmowa nie jest tylko wymianą, sumą opinii i
   grą. Nie dotyczy tylko powierzchni wymienianych słów, nie może być
   tylko wygłaszaniem wykładu na temat, ex cathedra, tak naprawdę
   zasłaniającego bezpiecznie za opiniami osobę..., albo żonglerką
   sprawdzającą siebie i drugiego. Prawdziwy dialog w istocie jest
   głębokim aktem duchowym, stwarzającym w wewnętrznej realności nową
   jakość, natury nie tylko intelektualnej. Przenika na wskroś,
   przewierca się poprzez emocje, poprzez pamięć, porusza dzieciństwo,
   które w sobie nosimy. Drażni aż do najdelikatniejszych zakończeń
   komórek nerwowych. Filozofia i fizjologia nie są tak oddalone od
   siebie, jak powszechnie się uważa, alienując naukę od życia.
   
   Tak więc wyjaśniamy siebie poprzez liczby naturalne, zakrzywienie
   przestrzeni, teorię względności, rozmowy o czasie, systemach
   zamkniętych... Korzystając z okazji, że Zbyszek przebywa gdzieś w
   krainie systemów, ale na pewno nie tu i teraz, chowam mu czapkę.
   Zauważył po kilku godzinach, gdy owa po prostu zaczęła mu być
   potrzebna. To znaczy, gdy głowa po zbyt długim stanie spoczynku
   zaczęła ciepła potrzebować, a nie oddawać. Podczas trwających
   poszukiwań, zdradziłam się z sekretu, ale tak by wyglądało, iż to
   Zbyszek wywalczył Zdobycie czapki. Jako zwycięzca nacisnął mi ją na
   oczy i szamocącej się, piszczącej na cały autobus pokazał, kto tu
   rządzi. Stefan zauważył, iż swoim piskiem uzyskałam dla Zbyszka
   uznanie przynajmniej połowy autobusu, tzn. oczywiście męskiej połowy.
   
   Podczas podróży Basia i Zbyszek dokonali też zakupu rękodzielnych kap
   z wełny na łóżka. Basia ze swoją dociekliwością bliżej poznała się z
   wytwórcą; dowiedziała się, ile czasu zajmuje wyprodukowanie takiej
   kapy; jaką techniką, etap po etapie, od urodzenia owcy, strzyżenia, aż
   po efekt końcowy; jak się żyje z takim zawodem i wszelkich innych
   szczegółów, zapytanie o które wzbudza u pytanego, szacunek i uznanie
   dla Basi, oraz zwykłą życzliwość i zaufanie. Mamy ostatnie możliwości
   uwiecznienia tych chwil na kliszy, więc robię zdjęcia. Sąsiadujący ze
   Stefanem młody gospodarz, który towarzyszył wstydliwie i powściągliwie
   zachowującej się małżonce zarządza wspólną fotografię: ,,snimaj moju
   huculskuju mordu!''. Więc ,,snimaju'' nie tylko nasze hollywoodzkie
   uśmiechy.
   Zdjęcie 7
   
    Od lewej: huculskaja morda, Stefan, Zbyszek, sprzedawca kap (sobota,
                                  15.II).
                                      
   Dojeżdżamy w końcu do Iwano-Frankowska, z przystankiem w międzyczasie
   w Nadwirnej, gdzie Basia, Jurek i Zbyszek próbowali wytworów
   tamtejszej sztuki piekarniczej. Postęp nastąpił o tyle, że można było
   je nabyć bezpośrednio na dworcu.
   
   Iwano-Frankowsk
   Jurek i Stefan załatwiają bilety, a Basia, ja i Zbyszek pilnując
   bagaży, dyskutujemy o kobietach i mężczyznach, ale uzgodnienie
   wspólnych stanowisk okazuje się kompletnie niemożliwe. Przyglądamy się
   dworcowemu życiu. Też czasami ktoś prosi o pieniądze. Po przejechaniu
   na drugi dworzec, robimy tam jedzenie. Szczególnie w to zaangażowany
   był Stefan, pewnie wygłodniały po udzielaniu rad różnym zbłąkanym
   turystom.
   
   Tu na czas podróży do Warszawy dołącza do nas Natalia. Studiowała
   ekologię na uniwersytecie w Lwowie. Opowiada o swoim życiu studenckim,
   przyjaźniach, aktualnej pracy. Żalimy się jej, jako specjalistce, na
   tutejszy zwyczaj wyrzucania śmieci do czystych strumyków. Do Polski
   jedzie pierwszy raz i okazuje się, że nazwę dzielnicy Warszawy wzięła
   za nazwisko osób do których jedzie -- państwo Wołominowie z Warszawy.
   Na szczęście wyjaśniły się błędy a Basia zaopatrzyła ją jeszcze w swój
   polar. Natalia nie przygotowała się zbyt dobrze do tej podróży.
   
   W autobusie rozmawialiśmy o orangutanach, na czas której to rozmowy
   nie wiedzieć czemu, Zbyszek zamilkł i jakby posmutniał, stęskniony
   wzrok odwracając w dal, przez okno, w kierunku Afryki. Ale zapytywany,
   nie wyjaśnił swojego nastroju. Zignorował też zupełnie rozmowę o
   drzewie genealogicznym. Ale jak z innych rzeczy żartowałam, tak w tej
   jednej potraktowałam Zbyszka z wyrozumiałością i zostawiłam sprawę bez
   komentarza. Basia opowiadała o szkolnictwie przedwojennym na Ukrainie,
   co zna z losów swojej rodziny. Znowu kontynuowaliśmy tematy społeczne,
   psychologiczne. Monogamia, poligamia, utopijne wizje przyszłości
   rodziny, bądź braku tej przyszłości; możliwości wychowywania dzieci w
   porównaniu z innymi kulturami -- Stefan bardzo dobrze wiedział jak to
   wygląda m.in. w judaizmie.
   
   Granica
   Współpasażerowie ukraińscy przed granicą proszą nas o pomoc w
   przewiezieniu kilku drobiazgów. Pytanie więc, co jest etyczne, a co
   nie. Różnie reagujemy na prośbę. W każdym razie nikt z nas nie został
   po tym wydarzeniu światowej klasy gangsterem czy przemytnikiem, ani
   też na odwrót -- Wielkim Inkwizytorem, stróżem prawa i moralności. I
   nie przyczyniliśmy się do nawrócenia kogokolwiek na legalizm, ani do
   czyjegokolwiek wejścia na drogę zbrodni i bezprawia. Ale udało nam się
   skorumpować celnika, który pozwolił nie wyjmować ciężkich,
   turystycznych bagaży z autokaru w celu rewizji. Uwierzył naszym
   niewinnym obliczom, szczerym uśmiechom i jasnym spojrzeniom, że celem
   podróży nie jest handel, a turystyka. Jeszcze dla porządku, zapragnął
   zobaczyć, co jest w jednym plecaku. Trafiło na mój. Skwapliwie
   zaczęłam opróżnianie od kieszonek, ale widać wzruszony moim gorliwym
   oddaniem dla sprawy, urzędnik zapragnął zobaczyć, co mam wewnątrz
   plecaka właściwego. Też byłam ciekawa. Na wierzchu, po otwarciu,
   ukazała się naszym oczom... bielizna. I na tym, ku mojemu
   rozczarowaniu, kiedy już i ja nabrałam rozpędu do wspólnego odbycia
   procedury granicznej, podwyższone zainteresownie urzędu raptownie
   opadło.
   
   Ciekawa rzecz była też z płaceniem przez każdego pasażera osobnemu
   urzędnikowi -- przedstawicielowi gminy Lubycza Królewska opłaty -- 90
   gr za przejazd przez gminę. Nikt się chyba dotąd nie buntował na
   obyczaj braku reszty -- 10 gr z często dawanego 1 zł oraz braku dowodu
   zapłaty. Narobiliśmy dodatkowego kłopotu, by pokazać, jak to
   absurdalnie jest zorganizowane, zabiera czas, i nie szanuje praw
   pasażerów. Widać też skąd się wziął już u Puszkina obraz
   Polaka-buntownika, a u Mickiewicza -- obraz pokornego ludu wschodniej
   słowiańszczyzny. Protest zainicjowali ,,nasi'' chłopcy, a dopiero po
   tym reszta współpasażerów zaczęła też żądać reszty i dowodu zapłaty.
   
    
    
                           niedziela, 16.II.1997
                           WITAJ, ZIEMIO OJCZYSTA
                                      
   Koniec jazdy, jesteśmy w Warszawie. Żegnamy się z Natalią bezpiecznie
   dowiezioną gdzie trzeba. Przesiadamy się na ekspres do Gdańska. W
   pociągu rachunki, póki jeszcze świeża pamięć wydatków. Trochę
   odsypiamy, dojadamy smakołyki, które wracają nie zamienione w energię
   na wyprawie. Jeszcze jest czas na zdefiniowanie słowa kontaminacja, bo
   moje rozumienie rozmija się z Jurka i Stefana definicjami. Ja jeszcze
   ostatecznie konsultuję swój wzór na przyrost zmęczenia podczas
   wyprawy. Dochodzę do nie w pełni jeszcze gotowej wersji:
   dZ = (dT + dK1 + d(1/K2)) * f
       
   gdzie
   T -- czas
   K1 -- kąt nachylenia stoku do podstawy nad poziomem morza
   K2 -- kąt u wierzchołka stoku
   Z -- zmęczenie, A -- agonia, lim Z = A
   P -- przyjemność, E -- ekstaza, lim P = E
   f -- stała Focka, posiada dwie wartości -- 0 oraz 1. Gdy używamy nart
   i fok wynosi 1, gdy samych tylko nart wynosi 0.
   
   No i nie doprowadziłam swojego wzoru do wersji prawidłowej, bo
   dojeżdżamy do Gdańska. Każdy rusza w swoją stronę.
   
    
    
                             wtorek, 18.II.1997
                           SPOTKANIE POWYJAZDOWE
                                      
                                   Wiosna
                                      
   W dolinach słońce radośnie już świeci,
   na grani nadal trwa surowa zima --
   a ja bez sensu błądzę w Internecie,
   żeby zapomnieć, że w górach mnie nie ma.
   
   Wiosna już pewnie przyszła na Pokucie,
   gdy w szarym mieście ciułam nędzne grosze.
   Znów zamieszkali pasterze w pryjucie
   i śnieg popłynął z nurtem Czeremoszu.
   
   Siedzę przy biurku i walę w klawisze,
   z ekranu spływa lodu jęzor biały.
   A kiedy uszu nastawię, to słyszę,
   jak wiatr zachodni tryka łbem o skały.
   
   I o ikonie takiej marzę skrycie,
   że starczy kliknąć -- i stoisz na szczycie.
   
   Wzajemne oddawanie rzeczy, oglądanie zdjęć przy szczekaniu Mordy, bo
   Basia wreszcie stawiła się w komplecie. Podsumowania, przemyślenie
   błędów, by ich następnym razem nie popełnić. Wspólne za nami. Do
   następnego razu.
   
    
    
  SŁOWNIK WYRAZÓW NASZYCH
  
   bakszysz -- wygodne urządzenie do wymiany bezgotówkowej;
   demoralizować -- coś, co zdaniem Stefana robiła wobec mnie Basia,
   używając mendzenia; znaczenie rekonstruowane, bo tylko domyślam się
   rozmowy o tym między Basią i Stefanem;
   dermosan -- por.: neutrogena; jedyna rzecz, której Zbyszek naprawdę mi
   nie żałował;
   dworzanka -- gatunek literacki uprawiany przez J. Kochanowskiego; na
   wyprawie urósł do rangi symbolu męskiej waleczności i kobiecej
   krnąbrności;
   
                                  O Neerze
       Boje z krnąbrną Neerą długom toczył srogie
       Kto by rozejm chciał raić, stałby mi się wrogiem.
       Rozśmiał się Amor, łzy jej wycisnął dziewczęce,
       A mnie zdrętwiały rwące się do walki ręce.
       Zwyciężyła i w uścisk mnie chwyta za szyję,
       I odtąd przez dwie noce tak spętany żyję,
       I plagi mi zadaje za moje ogromne
       Przewiny. Jakie plagi? Umieram gdy wspomnę.
       
   Ale to i tak jeszcze nie ta, o której myślałam na stoku...
   
   dziwka -- jak sama nazwa wskazuje, urządzenie do trzymania menażki;
   glut -- turystyczna nazwa kisielu;
   halsowanie -- jedna z bardzo wielu technik asekuracyjnych Jurka, na
   warunki ekstremalne;
   heksametr -- stopa nie na czasy kapitalistyczne;
   hrywna -- patrz: bakszysz; działa w miejsce bakszyszy;
   imperialistyczny -- patrz: orbit; przymiotnik od dawna używany przez
   Basię; nawyki, nałogi i rzeczy Zbyszka akurat idealnie podpasowały na
   egzemplifikację tego zjawiska;
   Komandos -- patrz: wyrypiarz; nazwa, która działa, gdy się wierzy w
   stwórczą moc słowa, podobnie do autoafirmacji;
   kontaminacja -- pojęcie wzbudzające kontrowersje w przedziale pociągu,
   dosłowna kalka z angielskiego to rzeczywiście zanieczyszczenie, ale na
   polskim gruncie używane z pewnym przesunięciem semantycznym względem
   wzorca -- połączenie, zmieszanie;
   kronika -- dzieło zdaniem wszystkich pisane niekapitalistycznie, bez
   ,,efficiency, performance and deadline''. Ja się z tym zupełnie nie
   zgadzam;
   Lwów -- alternatywa do: Smotrec; też nie byliśmy;
   mendzić -- Morda szczeka, a Basia mendzi;
   miętówka -- smakuje jak orbit, ale nie w tym samym celu;
   miłośniczka gór -- ktoś, kim Basia nie jest; oznacza wolność od
   przemocy i konieczności Zdobywania;
   młoda siksa -- jeden z etapów życia Basi; sformułowanie używane na
   oznaczenie archaicznej przeszłości, z którą Basia radykalnie zerwała
   po czym nauczyła się, na czym życie polega: ,,kiedy jeszcze byłam
   młodą siksą, to...'';
   Morda -- główne źródło dźwięków zabierane przez Basię na wyprawy; tym
   razem obecne przez ciszę, jaką się dotkliwie odczuwało z powodu braku
   psiny;
   morda huculska -- przestrzeń huculska między szyją a czubkiem głowy, w
   Polsce popularnie zwana twarzą, pieszczotliwie pyszczkiem, buzią;
   muzeum etnograficzne -- obiekt, który interesowałby we Lwowie Basię, a
   Stefana wcale;
   najlepsza rzecz -- wg. Jurka coś, co wszystkie troski odgania precz;
   często jest to sen;
   neutrogena -- por.: dermosan; pod względem używanych ilości odwrotność
   dermosanu;
   orbit -- guma, stosowana w sytuacji panicznej jako afrodyzjak; używana
   też razem z zupami Knorra, aspartamem, sztucznymi polepszaczami smaku
   i papierosami przez Zbyszka;
   orbitować -- cel żucia gumy;
   podwiązka -- przedmiot koloru różowego; najczęściej występuje na
   łydkach Stefana, jako zabezpieczenie przed ucieczką wypiętej narty;
   Zdjęcie 8
   
                  Podwiązki Stefana (poniedziałek, 10.II).
                                      
   Practica -- urządzenie do practicowania; dobrze ćwiczy sprawność
   manualną, czasami nie zamarza i wtedy da się nią robić zdjęcia;
   prijut -- synonim samoobsługowego schroniska młodzieżowego;
   sen -- patrz: najlepsza rzecz;
   słaba niewiasta -- kolejny z etapów życia Basi; ,,ja, słaba
   niewiasta...'' -- mówiła, gdy zadanie przekraczało jej siły. I tak na
   przykład z chrustem, który Basia naznosiła i zmęczona mając dość
   określała koniec pracy z pozycji niewieściej. Zbyszek zaś określał
   początek -- tzn. jako silny mężczyzna przecież może przynieść chrustu.
   Efekt był taki, że słaba niewiasta więcej przyniosła niż silny
   mężczyzna;
   Smotrec -- szczyt; inne znaczenie: tymczasowy cel wędrówki; też
   przedmiot frustracji, niepokojów;
   sonet -- forma uprawiana przez Petrarkę i Stefana;
   stała Focka -- współczynnik do obliczania przyrostu zmęczenia;
   tyłek -- wg. Basi część ciała niewieściego, którą podarowała nam
   Bozia, jako pomoc do skutecznego wykonywania ześlizgu;
   utrzymanka -- patrz: dziwka;
   Wór -- plecak, jeśli zbyt ciężki;
   Wyrypiarz -- rzecz. rodz. męsk., oznacza wykonawcę czynności, poch. od
   -- wyrypa, z produktywnym formantem słowotwóczym -arz. Jeden z etapów
   w życiu Zbyszka;
   Zdobywanie -- cel wędrówki, której pomyślność miały zapewnić:
   Marketing, nóż, miętówka, halsowanie i forma przetrwalnikowa;
Ostatnia modyfikacja: 18.IV.1997 


Do ogólnego opisu wędrówki zimowej po Czornohorze
Do witrynki górskiej Stefana Sokołowskiego


Do spisu opowieści z dawnych czasów i nieistniejącego świata.

(odzysk 18.06.2005 przez Basię jastra na jastra.com.pl)