Jak to z reklamą i internetem bywa

*. O pracy i reklamie ogółem

*. O internecie i reklamie, czyli opowieści webmajstra samouka

Zwykle nikt nie zajmuje się opisem drobiazgu w branży morskiej: firemek zatrudniających kilka osób, najczęściej przyjaciół lub rodziny, i bazujących na cudzie.

Najczęściej cud polega na przejętym w odpowiednim czasie jakiegoś państwowego magazynu standartowych części zamiennych w cenie złomu, co przy stałym kontakcie z kilkoma stałymi klientami, daje na początek miłe poczucie bezpieczeństwa socjalnego. Nasz cud nazywał się: "wymiana floty CPN".

Najlepiej, jeśli to jest tylko przejęcie kontroli nad wyprzedażą - to chroni przed wykładaniem pieniędzy, których nie ma.

W tej branży nikt nie zrobił wielkich pieniędzy na przekrętach granicznych, mimo, że powiązania międzynarodowe są: żelastwo jest ciężkie, drogie i bez atestu zwykle nie do sprzedaży. To nie wódka czy nawet telewizory.

Nawet podróbki odpowiedzialnych elementów maja prawdziwe atesty, bo na nalepkę można przymknąć oko, ale na brak atestu - nie.

Jednak z czasem zaczynają się schody: magazyny staroci się kończą, a klienci się przyzwyczaili i proszą o kompletne, szybkie i tanie dostawy.

Ktoś by powiedział, nic strasznego, przecież nasi producenci nie zmienili profilu produkcji, a nowe warunki gospodarcze powinny ich skłonić do sprawnej obsługi każdego, kto chce płacić.A20 engine

No, więc składa się zapytanie, na przykład w "Zgodzie" lub w "Cegielskim", dostaje się jakieś ceny, termin dostawy, wykonuje się kilka operacji arytmetycznych i wysyła się do klienta ofertę. Czasem się zdarza, że klient jest cierpliwy, i zgadza się nie tylko na cenę ale i na kilkumiesięczny termin dostawy. Tylko się cieszyć, prawda?

Po upływie terminu dostawy, dostawa nie zawsze przychodzi. Czasem przychodzi wiadomość, że z powodu braku materiału... Wtedy pada nerwowe pytanie, skąd materiał, i dlaczego nie powiadomiono wcześniej?

W tym miejscu zwykle następuje pyskówka lub powódź łez i żalów.

Czasami zakup materiału powoduje kolejne kłopoty, zamiast je rozwiązywać: bywa, że pod płaszczykiem indywidualnego zlecenia próbuje się przemycić podwyżkę o 100, 200, czasem 400% . Oczywiście my się bronimy, czas sobie płynie..., a klient anuluje zamówienie lub domaga się pilnej dostawy na przedwczoraj.

Niektóre nasze zamówienia wykonano trzy lata po upływie terminu wykonania. Fabryce - pomnikowi socjalizmu to nie przeszkadza, zarządowi PIASTUJĄCEMU stanowiska też nie. A ty człowieku tłumacz klientowi, że to Oni...

Z mniej pomnikowymi zakładami pracuje się znacznie lepiej, ale nie jest łatwo uzbierać tyle zamówien, by się utrzymać.

Rozwiązanie jest niby łatwe: odszukać, gdzie znajdują się te setki statków zbudowanych w Polsce i sprzedanych w świat. Pytanie, jak to zrobić?

Są rejestry, przewodniki, itd. Kłopot jest w tym, że właściciel statku często go czarteruje i interesują go tylko raty za dzierżawę. Poza tym zmiany rejestrów, nazwy, armatora, są prawie tak częste pogoda.

Istnieją usługi oferowane przez na przyklad Lloyd's List Press "best adresses" (najlepsze adresy), czyli aktualne dane obecnego użytkownika i często agencji lub firmy, która go obsługuje.

Jednak ta przyjemność kosztuje, oj kosztuje, a my oglądamy każdą złotówkę z dwoch stron, zanim ją wydamy, bo nie mamy ich dużo.

Aż w końcu jednak uzbiera się trochę jakichs adresów, coś by trzeba było wysłać pod nie. To coś trzeba napisać tak, by przynajmniej zostało przeczytane przed wrzuceniem do kosza. Krótko, ale z sensem...

2-5% listów daje w rezultacie jakąś prośbe o ofertę, żadna oferta nie daje zamówienia. Tak to wygladało u nas.

To może pójść w innym kierunku - samemu się zareklamować?

Jeśli ma się nawet duży majatek, to zawsze go można przepuścić na reklamy. Wszędzie piszą, że bez tego nie można, już starożytni komunisci głosili, ze reklama jest dźwignią handlu, itd..., itp...

Nie ma powodu reklamowania się w telewizji, bo kto na to patrzy w czasie pracy. Prędzej radio, ale to spełnia role szumu umilającego czas osobom, które potrafią łączyć trzeszczący telefon i audycje. Co by nie powiedzieć, to jest reklama ulotna: powiedziane i koniec. To samo chyba dotyczy gazet i czasopism, które po przeczytaniu raczej nie są przechowywane. Chociaż odstępowalismy od tej reguły na rzecz niektórych czasopism morskich. Skutek? A bo ja wiem...

No to katalogi firm.

Moze ogólne, typu książka telefoniczna lub "Panorama Firm"?

Raz, kiedy to było tansze, zapłaciliśmy za małą ramkę z tekstem. Zaowocowało, a jakże: przyszło dużo próśb od różnych fundacji na różne cele z prośbą o wsparcie, pomoc, czy dofinansowanie. Zmądrzeliśmy: wyłącznie darmowy wpis minimalny, jako nasz wkład w życzenie wydawcy, by jego wydawnictwo było kompletne. I dosyć. Jest nas tylko kilkadziesiąt firm w calej Polsce, to i tak nie zaginiemy w tłumie.

A może katalogi branżowe, wyłącznie morskie ?

Raczej zdecydowalismy prawidłowo, stawiając na tą formę drukowanej reklamy. Wydawcy zapewniają dystrybucję w branży w Polsce i za granica. Na przykład już za cene kilku cm2 w "Panoramie Firm", tutaj uzyskuje się pół strony A5, przy czym wydawane są wersje w różnych językach. Zainteresowany nie musi brać ogromnych ksiąg, gdzie reklama huty prawie sąsiaduje ze sklepem warzywniczym.

Tu też widać pierwsze skutki naszej polityki: docierają do nas nowi wydawcy innych katalogów morskich, wydawnictw okresowych lub okazjonalnych, na przykład targowych, najczęściej z zagranicy.

I co ciekawe, okazuje się, że często wpis do katalogu jest bezpłatny, lub opłata jest niewielka.

Ale czasem bywa, że dzwoni człowiek z innego kraju, mowiący po angielsku z szybkością przyspieszonego karabinu maszynowego, a ja z powodzi słów z trudem wyławiam, że on ma dla nas wspaniałą, niepowtarzalną okazję, by się zareklamować we wspanialym wydawnictwie, które na pewno dotrze do naszych wszystkich potencjalnych klientów, bo jest rozsyłane do rąk wszystkich najwłaściwszych osób... Wtedy w chwili, kiedy nabiera oddechu, staram się go poprosić by przysłał nam faks, bo musimy się zastanowić. Niektórym takim nawet się udawało na nas zarobić...

Ktoś by się zapytał, no, a co z klientami, czy przychodzą zwabieni reklamą?

Tak, wydaje się że było kilka zapytań ofertowych od klientów, którzy powoływali się na katalogi, jako źródło informacji. No, to po co to wszystko, te 4000 złotych wydanych w 1996? A bo ja wiem...
do spisu treści / back to content of this page rzutka

No, a może internet i inne sieci?

Tu większość zadań do wykonania spadła na mnie. Modne, nowoczesne, i wszyscy mowią, że pozwala robić wielkie interesy na światowym rynku.

No dobrze, ale jak to działa? Kupiliśmy modem, płytę CD Internet Exproler, kilka książek. I co? Na szczęście to był już czas, gdy instniał numer 0,202122 (wtedy dobrodziejstwo, ale szybko okazało się, że to niezłe źródło dochodu dla Telekomunikacji Polskiej SA), ale w miejscach, gdzie pojawiały się kłopoty mądre książki zawsze piszą "zapytaj swojego dostawcę internetu", a mądrzy ludzie z Politechniki i Uniwersytetu mówili "my jesteśmy w sieci, nie łączymy się przez modem".

W międzyczasie spróbowaliśmy pracy w zamkniętej sieci http://www.ILSmart.com ILS - (Inventory Location Service) czymś w rodzaju tablicy ogłoszeń dla poszukujących i oferujących części wyposazenia okrętowego. No cóż, nam to przyniosło skutek w postaci dużego zużycia papieru i podwyzszonego rachunku telefonicznego. Ale, nasi sąsiedzi stwierdzili, że w okresie próbnym zarobili tyle, że już dalej są w tej sieci jak za darmo. To też los - albo się uda, albo nie. Komputer i siec

Dopiero po wielu dniach bezskutecznych prób wejścia do internetu - do tych najbardziej omawianych stron WWW, w "PC Kurierze" znalazłam zaklęcie: "TCPMAN do ikony". Wtedy poszło już do przodu, przynajmniej u mnie w domu: rachunek za telefon dosiegnął 180zł, bo z naszego biura nie można było nic robić w sieci, ponieważ "łącza na linii były źle zaprojektowane", a zmiana kiedyś nastąpi. Zmiana nastąpiła dopiero latem 1998.

Na początek nieco szaleństwa; nie, wcale to nie była strona domowa Clintona albo CIA. Szaleństwem było sciąganie programów, mniej lub bardziej potrzebnych i wędrówka po miejscach, które myslałam, że mogą być ciekawe, (dla mnie po stronach podwodnych, OCR lub naszych prawotworców).

Oczywiście szaleństwo miało na celu i wykręt pożyteczny, czyli zrozumienie działania internetu i wyszukiwarek oraz co z tego wynika dla nas.

Nie ma nic gorszego, niz "atrakcyjna" strona spełzająca na ekran bit-po-bicie bo zapchana marnie zrobioną grafiką, a na koniec wyświetlająca "General protection fault", lub "Netscape spowodował błąd ogólnego zabezpieczenia...".

Wniosek: strona ma być najpierw czytelna, a dopiero potem, ewentualnie ozdobiona prostą grafika, ale w żadnym wypadku nie może spływać na ekran przez długi czas, nawet przy marnej transmisji. Dlaczego? Bo przeglądarki mają przycisk STOP, i znudzony gość może go użyć, zanim o nas przeczyta.

Wtedy też zrozumiałam, że treść strony jest ważniejsza niż jej adres. Stąd wniosek, że nie ma sensu wydawać około 2 razy tyle na swój serwer wirtualny, niż na zwykłe utrzymanie swoich zbiorów w jakimś komputerze, o innej nazwie niz na przykład "jastra".

Po prostu, jeśli czegoś szukam, a nie wiem gdzie znaleźć, uruchamiam wyszukiwarkę, która ma zindeksowana całość treści i tytuł, ale bez szczególnej uwagi dla adresu czy formy graficznej. Nie mam złudzeń, nasz pierwszy klient z internetu będzie szukał naszych usług, a nie "Jastry".

Już na początku odrzuciliśmy pomysł, by kombinować cokolwiek samemu z komputerem włączonym 24 godziny na dobę do sieci. Od razu zdecydowaliśmy, że trzeba poszukać firmy, która taki komputer ma i będzie dbać o jego bezpieczenstwo i naszych plików lepiej niż my. A nawet, jeśli coś im się stanie, to naszym komputerom nic, i wszystko można będzie odtworzyć bez problemów.

Teraz wybór właściciela takiego komputera; na szczęście było już kilka różnych wariantów cen i zakresu usług. Co tu się czarować: wybraliśmy "Sprinta" z Gdańska, najtańszego przy warunku samoobsługi na zainstalowanych stronach i znajdującego się 500m od naszej siedziby.

To oznaczało, że trzeba:

Mądrzy znajomi naukowcy z Uniwersytetu piszą kodami HTML, ale, gdzie, mnie okrętce do nich...

GNNPress, później AOLPress na jakiś czas zaspokoił moje potrzeby, na moim poziomie rozwoju informatycznego.

No, wiec coś zostało napisane, zainstalowane, wielokrotnie dopieszczane...

Mija jeden miesiąc na serwerze, i nic się nie dzieje na poczcie do nas. Mija i drugi miesiąc, i nawet zwykle najlepsza w sprawach polskich z wyszukiwarek amerykańskich - Alta Vista, nie zauwazyła naszej obecnosci. Wniosek: do tej pory nas nie znaleziono, to znaczy, że trzeba się wyszukiwarkom samemu zgłosić. Własciwie to zrozumiałe: wyszukiwarki indeksują tylko znane sobie strony i wedrują po odnośnikach do następnych. Wynika z tego, że jeśli mamy swoje materiały w nowej domenie na nowym komputerze, do którego jeszcze nikt nie robił odnośników, to skąd biedne roboty, pająki i inne pełzacze mają o nas wiedzieć? Czyli, w sumie znowu kilka wieczorów przy komputerze i wedrówka między różnymi systemami, katalogami, itd.

Są takie miejsca, które pozwalają na zgłoszenie się za jednym razem wielu systemom: Add-it, Submit-it itp. Skorzystałam z tego, a jakże! Później (właściwie już po kilku minutach) nam to jednak wyszło bokiem: wiele z tych "wyszukiwarek", to tak naprawdę listy wysyłkowe ofert na nigeryjskie miliony, darmowe kasyna, pornografię i inne internetowe śmieci zamulające nam teraz skrzynki pocztowe.

Wniosek: trzeba do największych wyszukiwarek wejść i zarejestrować się indywidualnie. Można poprosić webmajstra jakiejś już zindeksowanej strony o odnośnik, by sobie roboty i pająki wyszukiwarek same znalazły nową stronę.

Co dalej? Należałoby zacząć zgłaszać się serwisom morskim. No cóż, tu juz nie jest tak łatwo - większość z nich chce za to ładne pieniądze, i wiekszość z nich ma horrorystycznie profesjonalne strony domowe, spływające na ekran przez 5 minut każda, albo i dłużej. (Kto wymyślił taki styl pisania stron, musiał mieć niezłe pieniądze od telekomunikacji.) Wystarczy, że serwis ma 6 takich stron, i na samą wędrówkę miedzy nimi można zmarnować godzinę, bez wczytywania się w drobiazgi. Od samego czekania na spełzająca stronę bolą oczy.

Oczywiście sprytne zachowanie strony na dysku, by ją później przeczytać, nie zawsze daje dobry efekt: można mieć ślicznie zachowane boczne pasy nawigacyjne, bez treści z własciwego okna tekstowego.

Ktoś powie, że trzeba pilnować, czy jest aktywne okno czy pas. Oczywiscie, wszystko to prawda, i trzeba się tego uczyć na własnej skórze.

Później, kiedyś spróbowałam napisać w wyszukiwarce coś typu "marine engines" - lista wyświetlonych pierwszych kilkudziesięciu stron nie zawierała naszej strony. Nie ma złudzeń - tylko bardzo zdesperowany klient przejrzy więcej niż 100 pierwszych trafień, musimy się znaleźć w pierwszej trzydziestce, lub lepiej.

Wniosek: trzeba się nauczyć marketingu w internecie, własciwego stosowania meta - tagów i planowania układu stron. Nawet własciwie skonstruowany tytuł strony jest ważny, nie mowiąc o tym, ze jeśli coś nie jest napisane, to skąd wyszukiwarka ma o tym wiedzieć? Treść każdej strony należy przeanalizować pod względem słów kluczowych, jakie prawdopodobnie będą stosowane przez potencjalnego klienta - jeśli nie są napisane, chćby tylko w "keywords" meta-tagu, to nie będą znalezione.

Czy są jakieś skutki istnienia tej kolekcji tekstów i obrazków?

Bywają pozdrowienia od płetwonurków, kilku studentów dotarło do nas, by nas przeankietować w celu napisania pracy dyplomowej o reklamie w internecie w Trójmiescie. Nieskromnie stwierdzę, że jeden powiedział, że nasze strony sa ciekawe w porównaniu z prezentacjami innych firm, nawet wiele większych. Inny znajomy powiedział, że u nas łatwiej dowiedzieć się czegoś o innych, niż o nas. (Mam nadzieję, że ta strona zapełni nieco tą lukę). Kilka razy zdarzało mi się, że klientów i znajomych mających dostęp do internetu odsyłałam do naszych stron po aktualne cenniki lub informacje.

I to wszystko tak było do poczatku czerwca 97, kiedy przyszło pierwsze zapytanie ofertowe pocztą elektroniczną z Rosji. Coś pięknego: pisane cyrylicą z załącznikiem z tabelką z rosyjskiego MS Worda 6.0. Dobrze, że w adresie było .ru, bo bym nie wpadła na pomysł, co z tymi dziwnymi znakami zrobić. Potem zaczęły przychodzić pytania z dość odległych krajów jak Peru, Korea, czy Singapur.

No, i w połowie września 1997 dostaliśmy takie zamówienia, że od razu zwróciły się koszty calej internetowej przygody. Żadna reklama drukowana nie dała takiego skutku. Następne zamówienia nawet zostawiły nieco grosza na drobne wydatki.
A poza tym, to chyba każdy ma swoją wiadomość dla swiata.

Ładne zakończenie, prawda?

Podstawową cechą promocji w internecie jest to, że informacje są możliwe do latwej aktualizacji, można założyć stopniowanie szczegółowości opisu każdego tematu i każdy, kto chce czegoś się dowiedzieć czegoś o nas, może to zrobić o każdej porze dnia i nocy, nie ruszając się z fotela. Epoka, gdy samo wejście do sieci każdej nowej strony było możliwe do uchwycenia i wzbudzało zainteresowanie, już minęła.

No i pojawił się ADMIS - polski serwis morski, prowadzony przez twórcę strony domowej "Korabia". Zapowiedziano pojawienie się i drugiego serwisu w Gdyni. Inicjatywa trochę się spóźniła, bo te kilka firm morskich, które ostatnio zdecydowały się zainwestować w internet, już to chyba zrobiły na niezależnych serwerach. Tak zrobiliśmy na przyklad my, H.Cegielski, Famor i Excel Systemy Nawigacyjne, etc.
Dlatego dobrze, że nabrał on cech serwisu bardziej hobbystycznego.

CDN...

do spisu treści rzutka

Proszę, przyślij swój komentarz

Barbara Głowacka jastra@ jastra.com.pl

30.11.2003

============================== Great Seal of
Gdansk with mediewian ship

index do strony początkowej / to begin page